Pomysł na imprint DC Black Label brzmi jak przepis na sukces. Najbardziej znani superbohaterowie, najlepsi autorzy i pełna swoboda w tworzeniu historii rozgrywających się poza oficjalnym kontinuum uniwersum. Niestety, jak na razie ta koncepcja nie dała nam arcydzieła, a jedynie kilka mocno promowanych średniaków.

Aczkolwiek to się może zmienić. „Strange Advenures” Toma Kinga i Mitcha Geradsa zapowiada się co najmniej dobrze, „Joker: Killer Smile” Jeffa Lemire’a i Andrei Sorrentino też był niezły, wiele też obiecuję sobie „Wonder Woman: Dead Earth” Daniela Warrena Johnsona (jego wcześniejszy „Murder Falcon” skradł moje serce), ale miniseria zatrzymała się na drugim zeszycie z planowanych czterech i nie wiadomo kiedy ukaże się kolejny. Z polskiej perspektywy, gdzie do tej pory ukazały się trzy komiksy spod szyldu DC Black Label, imprint prezentuje się jednak nad wyraz biednie. I nie zmieni tego elegancko wydane „Harleen” Stjepana Sejića.

Album chorwackiego artysty to opowieść o „narodzinach” Harley Quinn, kiedyś dziewczyny Jokera, dziś jednej z najbardziej rozpoznawalnych bohaterek uniwersum DC Comics. Jej historię, obiecującej psycholog, która zadurzyła się w swoim pacjencie i dla niego porzuciła dawne życie, znamy z kultowego „Batman. The Animated Series” czy udanego komiksowego opowiadania „Szalona miłość” Paula Diniego i Bruce’a Timma. Stjepan Sejić postanowił opowiedzieć ja raz jeszcze. Niestety, nie za bardzo miał pomysł na jej rozbudowanie, zatem „Harleen” to kolejna wersja znanej historii, która niczym Was nie zaskoczy.

I to jest największy problem jaki mam z dziełem chorwackiego artysty. Komiks liczy blisko 200 stron, a fabuły jest w nim tyle, że wystarczyłoby na jeden i to wcale niegruby zeszyt. Sejić rozwleka więc historię Harley Quinzel do niemożliwości skazując nas na czytanie rozbudowanych przemyśleń głównej bohaterki, które swoją głębią niejednokrotnie zbliżają się do poziomu „mistrza” Paulo Coelho. „Harleen” to rozciągnięta do granic możliwości komiksowa drama z męczącą bohaterką i niekończącymi się dymkami. Ten komiks jest nie tylko nudny, ale przede wszystkim koszmarnie przegadany.

Sejić próbował wpleść do swojego scenariusza większą ilość bohaterów i wątków. Gdzieś tam przewija się Batman, większą rolę do odegrania ma Harvey Dent, ale ich wątki toną w natłoku niepotrzebnych i powtarzalnych monologów wewnętrznych.

Na szczęście Stjepan Sejić jest znacznie lepszym rysownikiem niż scenarzystą, zatem do strony wizualnej „Harleen” nie można się przyczepić. Szczegółowa kreska, swoboda w kompozycji plansz i kadrów oraz fantastyczne kolory sprawiają, że mimo miałkiego scenariusza ciężko o tym komiksie zapomnieć. Gdyby tylko Sejić bardziej się postarał, zastanowił jak większą ilość scen opowiedzieć za pomocą grafiki a nie słów, „Harleen” byłoby dużo lepszym dziełem. I być może bardziej dojrzałym.

Jestem świadom tego, że ten komiks został w sumie dobrze przyjęty. Niestety, nie rozumiem dlaczego. Może czytelnicy komiksów są bardziej wyrozumiali? A może, co bardziej prawdopodobne, w swoim życiu przeczytałem i obejrzałem zbyt wiele dobrych rzeczy, żeby zachwycać się dziełem udającym powieść graficzną dla dorosłych, ale mentalnie skierowanym do nastolatków? I to tych młodszych. Po „Harleen” polecam sięgnąć tylko ze względu na rysunki. W sumie, najlepiej ten komiks obejrzeć pomijając dymki. Bez nich i tak będziecie wiedzieli o co chodzi.

Leave a Reply