Od kiedy w 2017 roku podpisał umowę z Netflixem, Mark Millar zasypuje nas nowymi komiksami częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Są wśród nich takie koszmarki jak wydane niedawno „Bractwo magów”, ale są też lekkostrawne odgrzewane kotlety, czego najlepszym przykładem jest nowa odsłona „Kick-Ass”.

Wydana po raz pierwszy w 2008 roku opowieść o chuderlawym Davie Lizewskim, który postanawia spróbować swoich sił w zawodzie superbohatera, to jeden z najlepszych i najgłośniejszych komiksów w dorobku Marka Millara. Miniseria doczekała się dwóch kontynuacji oraz dwóch filmowych adaptacji i dziś „Kick-Ass” jest obok „Kingsmana” najcenniejszą marką w katalogu Millarworld. I pewnie dlatego zabierając się za opisywany komiks, Mark Millar postanowił do niej powrócić. Nowy „Kick-Ass” nie ma nic wspólnego z oryginałem poza tytułem, kostiumem głównego bohatera i osobami autorów. To niezależna historia, bez powiązań z losami Dave’a Lizowskiego i utrzymana w trochę innym klimacie. Takie odcinanie kuponów od znanej marki, aczkolwiek – muszę to przyznać – dobrze wykonane.

Główną bohaterką nowego „Kick-Ass” jest Lee Patience. Była żołnierka, która po ośmiu latach spędzonych na misjach w różnych stronach świata wraca do domu, by odkryć, że mąż porzucił ją dla młodszej kobiety, a na pożegnanie zostawił tysiące dolarów długów. Lee próbuje stawić czoła nowej rzeczywistości, ale kiedy zostaje przyparta do ściany przez problemy finansowe, decyduje się na desperacki krok. W stroju Kick-Ass postanawia ukraść pieniądze należące do lokalnego gangstera uruchamiając lawinę wydarzeń, które zmienią jej życie.

Sukces „Kick-Ass” w dużej mierze był zasługą nie pomysłu, bo ten – umówmy się – specjalnie oryginalny nie był, ale wykonania. Millarowi udało się w nim pożenić opowieść o superbohaterskich marzeniach nastolatka z dużą ilością akcji, makabry, humoru i galerią barwnych bohaterów. „Nowa”, bo taki tytuł nosi pierwszy tom reaktywowanego „Kick-Ass”, jest fabularnie bardziej stonowana. Owszem, nie brakuje w komiksie wyrazistych czarnych charakterów, ale przede wszystkim jest to opowieść skupiona na głównej bohaterce

W „Nowej” sprawnie połączono obyczajową historię o samotnej matce z sensacyjną intrygą. Od trony fabularnej, nie jest to rzecz przesadnie oryginalna, ale – na szczęście – scenarzysta porzucił w niej manierę, którą Paweł Kicman trafnie określa mianem „full Millar”, czyli gnania z akcją do przodu kosztem logiki, konsekwencji i bez szacunku dla inteligencji czytelnika. Narracja „Nowej” jest spokojniejsza i mniej chaotyczna, choć przewidywalna. Kiedy w sztuce Czechowa w pierwszym akcie pojawia się na ścianie strzelba, to wiadomo, że w trzecim wystrzeli. Kiedy Mark Millar na jednej z pierwszych stron komiksu wspomina, że w szemrane interesy zamieszany jest członek rodziny głównej bohaterki, od razu domyślamy się, że odegra on w tej opowieści poważniejszą rolę. A kiedy jeden z oprychów zdradza Lee, że samochód stojący w garażu jest kuloodporny, wiemy, że za chwilę ten fakt będzie miał kolosalne znaczenie.

Nie brakuje więc w komiksie „szczęśliwych zbiegów okoliczności”, w których lubuje się scenarzysta, ale tym razem przynajmniej starał się je fabularnie uzasadnić. Przynajmniej część z nich. Aczkolwiek wciąż znajdziemy tu sporo naiwności czy sceny, których jedynym celem jest podprowadzenie pod efektownego „one-linera”. Finałowe starcie bohaterki ze złoczyńcami jest naiwne. Podobnie zresztą jak zawiązanie akcji opierające się na założeniu, że amerykańska weteranka musi dorabiać po nocach jako superbohater, żeby zarobić na życie. W USA funkcjonuje tzw. G.I. Bill, czyli program wsparcia dla weteranów, dzięki któremu otrzymują pieniądze na utrzymanie i naukę. Lee Patience, po ośmiu latach czynnej służby, spokojnie mogłaby z niego skorzystać. Ale gdyby skorzystała, to nie zostałaby Kick-Assem i nie byłoby komiksu, prawda?

Przyznaję jednak, że choć nie jestem oddanym fanem Marka Millara i z lubością tropię jego błędy i wypaczenia, to tym razem „minusy nie przysłoniły mi plusów”. Mimo uproszczeń i schematycznych rozwiązań fabularnych „Nową” czyta się po prostu dobrze. Są w tym komiksie emocje, sprawnie poprowadzona fabuła, duża dawka akcji oraz odpowiednia doza czarnego humoru. No i są rysunki Johna Romity Jr., które – jak zawsze – robią robotę.

Z całą pewnością zostanę z Lee Patience na dłużej. Na pewno do kolejnego tomu, który będzie dziełem Steve’a Nilesa i Marcelo Frusina. Jeśli ten duet stworzy dzieło również udane co Millar i Romita, zdecydowanie sięgnę po część trzecią.

Leave a Reply