Po dwóch tomach napisanych przez Briana Azzarello wydawnictwo Egmont rozpoczyna publikację serii „Hellblazer” ze scenariuszami Gartha Ennisa. Pierwszy tom już jest w sprzedaży i nie powinno go zabraknąć w Waszych kolekcjach.

O samym cyklu „Hellblazer” więcej pisałem przy okazji premiery jego pierwszego tomu. Nie będę się więc powtarzał. Przypomnę jedynie, że „Hellblazer” to jeden z najważniejszych tytułów nieistniejącego imprintu Vertigo, a współtwórcą postaci jego głównego bohatera – Johna Constantine’a – jest sam Alan Moore. Obdarzony twarzą Stinga, Constantine jest cynikiem, oszustem, samozwańczym detektywem specjalizującym się w sprawach paranormalnych oraz… magiem. A przy okazji alkoholikiem, nałogowym palaczem i egoistą, którego trudno polubić.

„Hellblazer” w ręce Gartha Ennisa trafił w 1991 roku. Zaledwie dwa lata po jego debiucie serią „Troubled Souls”, a na kilka lat przed premierą „Kaznodziei”, która uczyniła z niego komiksowego gwiazdora. Trzeba jednak wiedzieć, że bez Johna Constantine’a nie byłoby Jessego Custera. Ani w ogóle „Kaznodziei”. To bowiem podczas pracy nad „Hellblazerem” spotkali się Garth Ennis, rysownik Steve Dillon i oraz mistrz okładek Glenn Fabry, a w samej serii uważni czytelnicy wypatrzą sporo pomysłów, które scenarzysta później twórczo rozwinął w swoim najpopularniejszym dziele.

Na pierwszy tom „Hellblazera” według Gartha Ennisa dwie dłuższe historie „Śmiertelna zależność” i „Królewka krew” oraz jednozeszytówki: „Pub, w którym przyszłam na świat”, „Miłość do śmierci” (tworzą zamkniętą historię), „Pan tańca”, „Nadzwyczajne życiorysy” oraz „To jest dziennik Danny’ego Drake’a”. Autorem rysunków do większości z nich William Simpson, ale pojedyncze opowieści zilustrowali też Steve Dillon i David Lloyd.

Egmont najpierw wydał „run” Briana Azzarello, który ukazywał się w latach 2000-2002. Odcinki Ennisa są chronologicznie wcześniejsze. Autor „Kaznodziei” swoją przygodę z Johnem Constantinem rozpoczął w 1991 roku a zakończył w 1994. Pierwszy tom zbiera zeszyty #41-56 z lat 1991-1992.

To co je łączy, to mocne przywiązanie do bohatera. W centrum każdej z historii jest John Constantine. I choć na jego drodze staje cała galeria wrednych postaci takich jak szatan, demony, król wampirów a nawet Kuba Rozpruwacz, to równie ważne jak jego potyczki ze złem, jest osobiste życie bohatera. Tom otwiera historia „Śmiertelna zależność”, w której Constantine dowiaduje się, że ma nieuleczalnego raka płuc i niebawem umrze (ta opowieść stała się podstawą fabuły filmu „Constantine” Francisa Lawrenece’a z 2005 roku). Cudem udaje mu się wyjść z tego cało, a nieoczekiwane ozdrowienie postanawia wykorzystać do tego, by rozpocząć nowe życie u boku ukochanej kobiety. Oczywiście, w przypadku kogoś takiego jak John Constantine nie jest to prosta sprawa, co Ennis twórczo wykorzystuje w każdym kolejnym rozdziale.

„Hellblazer” według autora „Kaznodziei” jest również bardzo dosłowny. Ennis się nie patyczkuje. Jego demony są wredne, czarne charaktery okrutne, a zabawa z magią najczęściej kończy się makabrycznie. Świat, do którego zaprasza nas Garth Ennis, nie jest sympatyczny, podobnie jak większość jego mieszkańców. Ale ma w sobie magnetyzm, który sprawia, że nie chcemy go opuszczać i z każdą kolejną opowieścią mamy ochotę na więcej.

Warto po ten tom sięgnąć również po to, by przekonać się jak bardzo Ennis rozwinął się jako twórca. W „Hellblazerze” z początku lat 90. odnajdziecie elementy, które dziś są największymi atutami jego twórczości: soczyste dialogi, nieoczywistych bohaterów oraz pokaźną dawkę czarnego a czasami wręcz obrazoburczego humoru. Tutaj może jeszcze nie są serwowane w takich ilościach jak w „Kaznodziei” czy „Chłopakach”, ale fani twórczości Ennisa zdecydowanie je docenią. Rysunki Williama Simpsona nie zawsze dorastają poziomem do scenariuszy, a twarz głównego bohatera potrafi mocno zmienić się pomiędzy kadrami, ale nie jest źle. Choć, co trzeba, niestety, przyznać, zarówno kreska Simpsona jak i jego kompozycje kadrów miejscami trącą już myszką.

„Hellblazer” w interpretacji Briana Azzarello nie wszystkim przypadł do gustu. Jestem jednak pewien, że wersja Gartha Ennisa do pewny kandydat do miana bestselleru. Ten komiks zwyczajnie nie może się nie podobać. No, chyba, że ktoś nie lubi Ennisa, wulgarnych żartów, makabry i ciągłego powtarzania w dialogach słowa „brachu”. Jeśli zaliczacie się do tej ostatniej grupy, sięgnijcie po coś innego.

Leave a Reply