Wobec nowego „Kruka” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, ale naprawdę chciałem, żeby się udał. Lubię, mimo wielu wad, komiks O’Barra, jestem też wielkim fanem adaptacji z Brandonem Lee. Poza tym uważam, że Eric Draven to postać idealna dla kina. I nie mogę zrozumieć dlaczego tylko Alex Proyas potrafił ten potencjał wykorzystać. Bo najnowszy film o Kruku w reżyserii Ruperta Sandersona to festiwal pomyłek, błędów, nietrafionych pomysłów i niekonsekwencji.
Trzon fabuły jest taki jak w komiksie. Eric Draven zostaje zamordowany razem ze swoją dziewczyną Shelly i wraca zza grobu, by zemścić się na swoich oprawcach. Choć, żeby podnieść stawkę, w nowej adaptacji głównym przeciwnikiem Kruka jest demon, który sprzedał duszę diabłu.
Zacznijmy od tego, że „Kruk” Jamesa O’Barra, czyli komiks, od którego wszystko się zaczęło, nie jest dziełem idealnym. O’Barr nie jest mistrzem kreski i jego rysunki są często dalekie od doskonałości, nie jest też wybitnym scenarzystą, dlatego jego najsłynniejszy album niejednokrotnie ociera się o grafomanię. Mimo tych wad „Kruk” po prostu działa i choć od jego premiery minęło już 35 lat, wciąż ma w sobie to coś, co sprawia, że lubię do niego wracać.
Piszę o tym dlatego, że w powszechnej świadomości „Kruk” funkcjonuje jako historia o zemście. W rzeczywistości jednak, co potwierdza sam James O’Barr, jest krzykiem za utraconą miłością. Album powstał po tym, jak dziewczyna autora zginęła w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę, a jego twórca starał się zawrzeć w nim emocje jakie mu wtedy towarzyszyły.
Nowy „Kruk” w zamierzeniu jego twórców pomyślany był jako reboot marki. Adaptacja mająca z jednej strony przedstawić Erica Dravena nowemu pokoleniu widzów, z drugiej chcąca uhonorować zmarłego tragicznie Brandona Lee, a z trzeciej łącząca w sobie opowieść o zemście z melodramatem. A ponieważ projekt rodził się przez kilkanaście lat i zaangażowanych w niego było wielu różnych reżyserów, producentów i aktorów, to ten plan nie mógł się powieść, a finalny produkt to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem.
Film trwa blisko dwie godziny z czego połowę reżyser poświęca na męczącą ekspozycję bohaterów i wprowadzenia widzów w historię. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że jest to skrajnie niezajmujące. Co prawa zarówno Eric jak i Shelly otrzymali swoje historie narodzin, ale kompletnie nic z tego nie wynika. Gdyby pokazano ich już w pierwszej scenie jako ofiary zbrodni, a potem od razu ruszono z „właściwą” fabułą film naprawdę nic by na tym nie stracił.
Co gorsza, twórcy budując wątek miłosny za bardzo wpatrzyli się w scenariusz komiksu O’Barra, który swój nienajlepszy warsztat często maskował cytatami z piosenek Joy Division albo New Order czy poezji Rimbauda i Baudlaire’a. Tutaj podobnych odniesień również nie brakuje, choć, znowu, większego znaczenia dla fabuły to nie ma.
Kiedy już przejdziemy przez to przydługie wprowadzenie zaczyna się akcja. A przynajmniej na to liczyłem, ale się przeliczyłem. Po śmierci Dravena zaczyna się bowiem niemrawa wersja „Kruka. Roku pierwszego”. Nasz bohater ma moce, ale nie umie z nich korzystać, popełnia błędy itd. Przewodnikiem na drodze zemsty ma być dla niego kruk, a przynajmniej tak jesteśmy informowani, ale najwyraźniej scenarzyści o tym zapomnieli, bo tytułowy ptak fabularnie nie odgrywa w tej historii żadnej istotnej roli. Po prostu jest i kracze.
Nasz bohater ma również swoją słabość. W filmie Alexa Proyasa mściciela można było pokonać dopiero po tym, jak zabiło się powiązanego z nim kruka. Tutaj tego wątku nie ma. Jest natomiast inne, bardzo kreatywne rozwiązanie – tak długo jako miłość Erica do Shelly pozostanie czysta, tak długo będzie nieśmiertelny. Oczywiście jego dziewczyna skrywa mroczną tajemnicę, a zwątpienie wkradnie się do serca mściciela, ale nie zmienia to faktu, że jest to pomysł zwyczajnie głupi.
Jak już przejdziemy ten fragment a’la „Rok pierwszy” zaczyna się jatka. I nie piszę tego ironicznie, ale jak najbardziej poważnie. Ostatnich 20 minut „Kruka” to festiwal przemocy i dosłowności w dodatku pozbawiony wdzięku. Dla jasności, nie mam problemu z przemocą w kinie o ile oglądając ją czuję, że jest na miejscu, a dodatkowo jest dobrze nakręcona. Tutaj nie ma ani jednego ani drugiego. Co więcej, Eric przed ostatecznym starcie otrzymuje czarną krew mającą pozwolić mu na przemieszczanie się pomiędzy światami, z czego finalnie w ogóle nie korzysta.
Nawet muzyka jest w tym filmie mdła. Jednym z atutów adaptacji z 1994 roku była ścieżka dźwiękowa z utworami m.in. Pantery, Rage Against the Machine, Stone Temple Pilotr czy Nine Inch Nails. W nowej wersji dostajemy Joy Division (co jest fajne, bo ten zespół pojawiał się też na kartach komiksu) a poza tym niewiele więcej. Choć, przyznaję szczerze, doceniam połączenie scen akcji z „Boadiceą” Enyi.
Niestety, nowy „Kruk” zawodzi na całej linii. Przede wszystkim pozbawiony jest napięcia i emocji. Fabuła nie trzyma tempa i trudno się w nią zaangażować (mnie to się w ogóle nie udało), a scenariusz pełen jest błędów i niekonsekwencji. Dodatkowo pomiędzy głównymi bohaterami brakuje chemii, a czarny charakter jest tak słabo napisany, że nawet Danny Huston – etatowy odtwórca wszelkiej maści złoli – nie jest w stanie wykrzesać z niego życia. Jedyne co w tym filmie doceniam, to zdjęcia Steve’a Annisa, bo są naprawdę niezłe.
Obraz Ruperta Sandera to niewypał na wielu polach. A dla fanów produkcji Alexa Proyasa kolejne rozczarowanie filmową marką. Kruk od 30 lat ma twarz Brandona Lee i na razie kolejni filmowcy robią wszystko, by tak pozostało.