Ostatnie lata były dla Jeffa Lemire’a bardziej niż pracowite. Kanadyjski autor tworzy po kilka komiksów rocznie, rozwija stworzone przez siebie serie, angażuje w produkcję filmów i seriali. Niestety, mam wrażenie, że ta intensywność odbija się na jakości jego prac.
Kiedyś nazwisko Jeffa Lemire’a było gwarancją jakości, dziś już niekoniecznie. Najlepszym tego dowodem był fabularnie rozłażący się w szwach „Berserker uwolniony”, ale nawet i niektóre odsłony jego sztandarowego cyklu „Czarny Młot” pozostawiają sporo do życzenia. Teraz do tej niechlubnej listy dołącza seria „Korzenie rodzinne” stworzona we współpracy z rysownikiem Philem Hesterem.
Kiedy ośmioletnia Meg zaczyna przemieniać się w drzewo, jej samotna matka, sprawiający kłopoty brat oraz przypuszczalnie szalony dziadek wyruszają w dziwaczną i chwytającą za serce podróż przez Amerykę, rozpaczliwie szukając sposobu, aby zatrzymać transformację, zanim dziewczynka całkowicie utraci człowieczeństwo.
Tymczasem tropem bohaterów podążają złowrogie sekty i zabójczy najemnicy, którzy chcą wykorzystać przemianę Meg do własnych niecnych celów. Gdy w trakcie zmagań okazuje się, że deformacji ulega nie tylko dziewczynka, ale być może cały świat, pozornie silne rodzinne więzy zostają poddane największej próbie.
Trzeba przyznać, że pomysł wyjściowy jest niezły. Zaskakujący, z potencjałem, ale, niestety, mocno niewykorzystany. Czytając ten komiks miałem wrażenie, jakbym miał do czynienia z albumem wymyślonym przez Jeffa Lemire’a, ale napisanym przez Harlana Cobena. Dziełem, w którym od logiki i bohaterów ważniejsze są dynamiczna akcja i cliffhanger na końcu każdego rozdziału.
„Korzenie rodzinne” nie są obyczajowym dramatem, w jakich Lemire sprawdza się bardzo dobrze. Są albumem, który na starcie daje nam jakąś obietnicę, ale bardzo szybko się z niej wycofuje. Fabularnie temu komiksowi bliżej jest do „Sług ciemności” Deana R. Koontza czy wręcz „Cobry” Sylvestra Stallone’a niż do „Opowieści z hrabstwa Essex”. To rozpisany na blisko 300 stron nieustające pościg i walka, w których psychologia bohaterów z każdą kolejną stroną odchodzi na dalszy plan ustępując miejsca akcji, a obiecujący pomysł szybko zmienia się w kolejne komiksowe łubu dubu.
To co mi najbardziej w „Korzeniach rodzinnych” przeszkadzało, to dezynwoltura z jaką Lemirę podchodził do swojej historii. Bohaterowie muszą zmierzyć się z członkami sekty przekonanej, że ich działania zapobiegną końcu świata, jednak nigdy się dowiadujemy skąd to wiedzą. Po prostu są. I walczą, bo tak napisano w scenariuszu. I tyle. Nie wiemy też dlaczego, kiedy ludzkość upada członkowie sekty jako jedyni są na tę ewentualność przygotowani. Mają specjalne kombinezony, wiedzą jak się zabezpieczyć. Skąd? Cóż, tego się również nie dowiemy. Albo dlaczego mąż i ojciec głównych bohaterów porzucił rodzinę? To niby jest wyjaśnione, ale logicznie się nie klei. Z retrospekcji wynika, że jego małżeństwo miało problemy, z relacji dziadka dowiadujemy się, że bał się odrzucenia ze strony najbliższych, a w późniejszych scenach mężczyzna zachowuje się tak, jak by żonę i dzieci kochał nad życie.
Niestety, „Korzenie rodzinne” to trudna do przełknięcia mieszanka pomysłów znanych już z innych dzieł, od Deana. R Koontza począwszy a na „Zdarzeniu” Shyamalana skończywszy, doprawiona pędzącą na załamanie karku i z brakiem poszanowania logiki akcją. Fabularnie jest to komiks męczący, ale wizualnie daje radę, czemu trudno się dziwić, kiedy na ołówku mamy takiego fachowca jak Phil Hester („Green Arrow: Kołczan”). Finalnie, jednak, jest to album rozczarowujący i nie wart swoich okładkowych 129 złotych.