„Klątwa Białego Rycerza” Murphy [RECENZJA]

Sean Murphy jest fantastycznym rysownikiem, ale scenarzystą już takim sobie. Fakt, nie napisał do tej pory zbyt wiele komiksów, ale nie ma wśród nich żadnego wybitnego. „Punk Rock Jesus” miał fantastyczny pomysł wyjściowy i mdły finał. „Biały Rycerz” był solidny, przyznaję, ale jego sequel „Klątwa Białego Rycerza”, to już znaczący spadek formy.
Miniseria jest bezpośrednią kontynuacją „Białego Rycerza”. Joker ponownie pogrążył się w swojej chorobie i z altruistycznego Jacka Napiera ponownie stał się Królem Zbrodni. I nadal kontynuuje swoją wojnę z Batmanem.
Tymczasem Bruce Wayne coraz poważniej rozważa chęć porzucenia peleryny i przedstawienia światu swojej prawdziwej tożsamości. Czuje się winny zniszczeń i dramatów, które przez lata dotykały Gotham a były konsekwencjami jego superbohaterskiej krucjaty.
Ten pomysł nie podoba się „elitom”, najbardziej wpływowym mieszkańcom miasta, którzy przez dekady na wyrządzanych przez Batmana szkodach zarabiali ogromne pieniądze. Zniknięcie Mrocznego Rycerza z ulic Gotham jest im bardzo na nie na rękę. I zrobią wszystko, żeby Bruce Wayne zmienił zdanie.
Do swojego celu wykorzystują najemnika Jean-Paula Valleya, który jako zamaskowany superbohater Azrael stawia czoła Batmanowi. Nie wiedzą, że przodków jego i Wayne’a łączy mroczna tajemnica. Jej ujawnienie może na zawsze zmienić układ sił w Gotham. Wkrótce ulice miasta spływają krwią.
Powyższe streszczenie zapowiada intrygujący komiks. I rzeczywiście, z początku tak jest. Ale tylko przez pierwsze strony. Później, podobnie jak to było w przypadku wspomnianego wcześniej „Punk Rock Jesusa”, również i tym razem Sean Murphy pokazał, że wie jak zaczynać, ale nie zawsze wie jak skończyć.
Obiecująca na starcie fabuła szybko staje się zwyczajnie głupawa. Fakt, w komiksowych kadrach dzieje się sporo i między innymi z tego powodu „Klątwę Białego Rycerza” czyta się bez bólu, ale po kilkunastu stronach okazuje się, że fundamenty, na których zbudowano tę historię są wyjątkowo wątłe.
Jedna z kluczowych postaci epizodycznych opisywana jest jako wampir, ale finalnie okazuje się, że nie ma to w ogóle żadnego znaczenia. Po co więc nam ta informacja?
Za wszystkie sznurki w mieście pociągają tajemnicze „elity”, ale Batman – najlepszy detektyw świata i Bruce Wayne – najbogatszy człowiek w mieście i członek tychże elit nie ma zielonego pojęcia kim są, albo chociaż kim mogliby być ci ludzie. Bardzo to naiwne. A poza tym te „elity” i tak w pewnym momencie znikają ze scenariusza i okazują się nie mieć większego znaczenia.
Joker powrócił, ale Jack Napier nie odszedł tak do końca, zatem od czasu do czasu powraca. A Murphy rysuje jak podczas tych powrotów zmieniają mu się nie tylko rysy twarzy, ale również kolor skóry a nawet włosów. W jednym kadrze mamy bladolicego i zielonowłosego złoczyńcę. W kolejnym „normalnego” Jacka Napiera, nawet z innym uczesaniem. A w kolejnym ponownie doskonale znanego nam Króla Zbrodni. Kto w to uwierzy?
No i jest jeszcze ta tajemnica sprzed wieków. Mroczny sekret, którego ujawnienie miałoby zniszczyć Batmana i finansowe imperium Wayne’a. No cóż. Jak już poznacie tę tajemnie, to zapewniam Was, że będziecie nią również przejęci jak zeszłorocznym śniegiem. Ja, przynajmniej, poczułem się zrobiony w trąbę przez autora.
Takich kwiatków jest więcej. Motywy działania Jean-Paula Valleya są dziwaczne. Facet ma naprawdę poważne problemy we własnym życiu, a biega po ulicach Gotham niczym krwawy anioł zemsty walcząc o sprawę sprzed setek lat, która – jak już wspomniałem –nie ma większego znaczenia. Po co to robi? Murphy udziela na te pytanie kilku odpowiedzi, ale żadna nie jest przekonująca.
Czytając „Klątwę Białego Rycerza” co i rusz napotkacie takie fabularne dziury, mielizny i potknięcia. W efekcie komiks bardziej irytuje niż intryguje, a po skończeniu lektury zwyczajnie nie ma się już ochoty do niego wrócić. No, chyba, żeby jeszcze raz popatrzeć na rysunki.
Wizualnie „Klątwa” to majstersztyk. Uwielbiam kreskę Murphy’ego, a w tym albumie znajdziecie wszystkie jej atuty. Świetnie narysowane postaci głównych bohaterów, dynamiczne, filmowe wręcz przedstawienie scen akcji, imponujące całostronicowe rysunki i efektowne kadrowanie. Strona graficzna to największy, ale i jedyny atut tego komiksu.
Spotkanie z „Klątwą Białego Rycerza” to doświadczenie podobne do lektury „Tokyo Ghosta” – świetne rysunki i miałki scenariusz. Jeśli komiksy bardziej oglądacie niż czytacie, to pewnie da się to przeżyć. Ale jeśli liczyliście na komiks równie udany co „Biały Rycerz”, będzie rozczarowani. I to mocno. A finałowe kadry sugerują, że Murphy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i na rynku niebawem ukaże się kolejna odsłona cyklu okrzykniętego już mianem „murphyversum”. Oby była lepsza niż „Klątwa Białego Rycerza”.