Dożyliśmy czasów, kiedy polski rynek zasypany został komiksami superbohaterskimi. Co oznacza, że czytelnicy (a przynajmniej ci bardziej wybredni) przekonali się na własnej skórze, że większość „trykotów” to literatura nie najwyższych lotów. Dlatego kiedy ukaże się jakiś komiks o superbohaterze, o którym bez wahania można powiedzieć, że jest bardzo dobry, warto podzielić się tym ze światem. A takim albumem jest „Green Arrow” od Jeffa Lemire’a i Andrei Sorrentino opublikowany przez Egmont w cyklu DC Deluxe.
Do czasu restartu „Odrodzenie” Oliver Queen vel Green Arrow pojawiał się w naszym kraju sporadycznie. A szkoda, bo to bohater fajny choć może niespecjalnie oryginalny. Na szczęście Egmont nadrabia te zaległości i obok bieżącej serii opublikował jeden z najlepszych „runów” poświęconych Queenowi.
Jeff Lemire i Andrea Sorrentino, to sprawdzony duet, który dał nam uhonorowane w tym roku Nagrodą Eisenra „Gideon Falls”, obecnie tworzy dla imprintu DC Black Label sympatyczną miniserię „Joker: Killer Smile”, a w przeszłości współpracował przy seriach „Old Man Logan” oraz właśnie „Green Arrow”. Ta ostatnia w ręce artystów trafiła w roku 2011, już po tym jak uniwersum DC Comics przeszło restart New 52. Lemire i Sorrentino tworzyli ją aż do 2016 roku i w tym czasie, i nie ma w tym stwierdzeniu przesady, wykreowali Green Arrowa na nowo.
Dziś Green Arrow jest jednym z najpopularniejszych superbohaterów DC Comics. Ma swój własny serial, który dał początek całemu telewizyjnemu uniwersum Arrowverse (wcześniej bohater z powodzeniem odnalazł się w „Tajemnicach Smallville”), serię komiksową, pojawia się także w grach wideo. Jednak nie zawsze tak było. Powołany do życia jeszcze w 1941 roku Green Arrow długo musiał czekać na sukces. Przez pierwszych kilkadziesiąt lat był w komiksach pojawiał się sporadycznie, a wielu artystów sięgało po tę postać tylko wtedy, kiedy chciało narysować fajną okładkę. Passa bohatera zmieniła się pod koniec lat 60., kiedy Green Arrow trafił w ręce scenarzysty Denny’ego O’Neila i rysownika Neala Adamsa. Dzięki ich talentowi Oliver Queen zdobył należną mu popularność, która utrzymywała się aż do początku lat 90. Później Green Arrow został na kilka lat uśmiercony. Do życia przywrócił go dopiero Kevin Smirh (prywatnie wielki fan komiksowego łucznika) w udanej miniserii „Kołczan” w 2001 roku. Od tego czasu obrońca Seattle nie znika z komiksowych kadrów.
Jeff Lemire i Andrea Sorrentino powrócili ze swoim „Green Arrowem” do korzeni. Postawili na mroczną, rozgrywającą się głównie w mieście opowieść, w której nie brakuje brutalności i fabularnych niespodzianek. Autorzy kreatywnie odtworzyli młodość i historię narodzin superbohatera dzięki czemu licząca dziś już blisko 80 lat postać stała się atrakcyjna dla współczesnych czytelników. Co ważne, zrobili to z poszanowaniem tradycji. Nie zrezygnowali z wcześniejszych pomysłów na biografię bohatera, ale delikatnie ją pozmieniali nadając jej większej głębi, a z wcześniejszego lekkoducha w trykotach uczynili postać na wskroś tragiczną.
Komiks ten warto też przeczytać dlatego, że seria powstawała równolegle do serialu „Arrow” i obie „produkcje” nawzajem się inspirowały. Lemire z powodzeniem wykorzystał w komiksowych kadrach stworzoną przez scenarzystów postać Johna Diggle’a podczas gdy filmowcy wpletli do fabuły telewizyjnego cyklu postać Emiko Queen, młodszej siostry Olivera, której pomysłodawcami są Lemire i Sorrentino.
Graficznie „Green Arrow” daje czadu. Kreska Sorrentino nie wszystkim może przypaść do gustu, ale miłośnicy mrocznych, realistycznych i niedopowiedzianych kadrów będą zachwyceni.
Nie wszystkie tomy, które do tej pory ukazały się pod szyldem DC Deluxe zasługiwały na to miano. Jednak w przypadku „Green Arrowa” Lemire’a i Sorrentimo nie mam wątpliwości ten tytuł do tego cyklu pasuje wybitnie. Jeśli szukacie superbohaterskiego komiksu który nie obrazi Waszej inteligencji, a przy okazji wielokrotnie zaskoczy Was fabularnie, to właśnie go znaleźliście.